Nie widzieliśmy się wówczas z P przed kilka dni, z przyczyn niezależnych od nas. Przeszliśmy się na spacer, aby zobaczyć niedawno zamontowane fontanny, które miały świecić w nocy. Nie znoszę go nie widzieć, ale uwielbiam się z nim witać. Uwielbiam ten stan, kiedy wpadam w jego ramiona i nagle wszystko jest na swoim miejscu, wszystko idealnie do siebie pasuje. Wiecie, chciałabym strasznie, żeby ktoś dał mi gwarancję na to, że on zawsze będzie mój a ja będę jego. Tak o, po prostu, sobie go zaklepać. Moją gwarancją są nasze uczucia, wspólne uśmiechy, sprzeczki, nowe przygody i godziny spędzone na nic nie robieniu. I takie wieczory jak ten, kiedy ogrzewamy się ciepłem naszych dłoni (dobra, bądźmy szczerzy - ja swoimi raczej nikogo nie ogrzeje), patrzymy na otaczające nas piękno i nic nie mówimy. Nie musimy, bo czujemy się jakby jednością, bo każde doskonale wie, co to drugie na w głowie. A P dzielnie ratuje mnie przed pająkami, topiąc je bezlitośnie w wodzie i patrzy się krzywo, kiedy po raz setny celuję aparatem w jego twarz.
Słońce zachodziło powoli, znikało za drzewami zostawiając za sobą swietlistą poświatę, opadającą na grubą warstwę kłębiastych chmur. Czekaliśmy, aż zajdzie całkiem, żeby fontanny zaczęły świecić. I wiecie co? Nie zaczęły.
Blogger bardzo bardzo kradnie jakość zdjęć. Nie lubię :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz