sobota, 29 marca 2014

Relacja z Londynu II (dzień w szkole)

Dzisiaj mam dla Was kolejną część relacji z wymiany w Anglii. W poprzednim poście opisywałam jak wygląda jedna z angielskich szkół od zewnątrz, jak jest wyposażona i czym różni się od szkół w Polsce. Dzisiaj postaram się pokazać jak wygląda typowy dzień w St. Margaret's Bushey. Przypomnę tylko, ze jest to szkoła prywatna i za wszystko co tutaj zobaczycie rodzice uczniów płacą grube pieniądze, nie wiem jak wygląda to w ,,normalnych" szkołach. Niestety nie mam zbyt wielu zdjęć do tego posta :(

Ok. Zacznijmy od tego, że w Anglii dzieciaki idą do szkoły wcześniej niż w Polsce - o ile się orientuję, w wieku pięciu lat a w wieku osiemnastu piszą coś w rodzaju naszej matury, więc również na studia idą rok wcześniej niż my. W St' Margaret's Bushey mogą się uczyć przez cały okres swojej edukacji, jednak budynki dla młodszych dzieci znajdują się w innej części ośrodka.

Uczennice tej szkoły (bo jak już pisałam, uczą się tu tylko dziewczyny) zaczynają lekcje zawsze o tej samej godzinie, czyli o 9 rano i wychodzą do domu około godziny 16, choć z tym też różnie bywa. Każdy z uczniów ma indywidualny plan lekcji i może wybrać sobie tylko te przedmioty, których chce się uczyć, choć oczywiście część jest narzucona z góry - na przykład angielski czy matematyka. Okienka pomiędzy zajęciami oraz długie przerwy, dziewczyny spędzają w bibliotece lub wydzielonym pokoju - każda ma w nim swoje biurko oraz tablicę korkową, zwykle zapełnioną zdjęciami. Mają też małą kuchnię z kawą, herbatą i ciasteczkami. Tutaj się uczą i trzymają swoje rzeczy.


Dzień zaczyna się od apelu. Nie wiem, od czego to zależy (spędziłam w szkole tylko dwa pełne dni) , ale nie zawsze wygląda on tak samo. Jednego dnia była to prezentacja o Nelsonie Mandeli, która chyba dotyczyła filmu na jego temat i przygotowana została przez grupę uczennic. Drugiego dnia wszystkie uczennice spotkały się razem w kaplicy. I to jest dość ciekawa kwestia, bo na początku swego istnienia St Margaret's Bushey była szkołą chrześcijańską. Dziś uczą się w niej dziewczyny o najróżniejszych narodowościach, a co za tym idzie - religiach. Spotkania w kaplicy nie mogą być więc obrzędem czysto chrześcijańskim, ale duża część tego pozostała. Nie ma modlitw jako tako, śpiewane są jedynie psalmy, po których następuje krótkie ,,kazanie" wygłoszone przez dyrektorkę. Nie dotyczyło ono wiary, ale było ogólnie takim zbiorem motywujących historii.

Lekcje, o ile dobrze pamiętam trwają 35 minut, a standardowa przerwa - 3 minuty. Stąd plan lekcji wygląda nieco dziwnie - przykładowo lekcja zaczynająca się o 13:37. Jako, że szkoła podzielona jest na wiele budynków tak krótkie przerwy są dość uciążliwe. Często ledwo starcza czasu na dobiegnięcie do odpowiedniej sali, nie mówiąc już o ubieraniu ciepłych rzeczy zimą czy podczas deszczu. Ale ogólnie Anglicy maja dość hmm... dziwne podejście do pogody, ale o tym jeszcze napiszę. Na szczęście podczas pobytu w Londynie warunki atmosferyczne były dla nas dość łaskawe :))


W czasie dnia są dwie długie przerwy. Pierwsza trwa około 20 minut i jest w okolicach godziny 10. W tym czasie na stołówce wystawione zostają wielkie kosze z owocami, termosy z kawą, herbatą lub gorącą czekoladą oraz dzbanki z wodą lub sokiem.
O godzinie 12:30 nadchodzi mój ulubiony punkt dnia - obiad. Zawsze podawane są dwa dania - jedno normalne, jedno wegetariańskie, do tego dwie zupy, mnóstwo sałatek, ciast i owoców. Z ciekawostek dodam, że kucharzem jest Polak :)


Nieźle jak na szkolną stołówkę, co?
Szczególnie zasmakował mi deser podany w szklanym pojemniczku - na dole był mus z owoców, wyżej jogurt (niestety słodzony) a na górze pyszna kruszonka. Często jem jogurt z owocami jako śniadanie, ale nie wpadłam na to, że może to służyć jako deser :)
Przerwa obiadowa trwa 1,5 h. Moim zdaniem to naprawdę bardzo długo, jednak w tym czasie dziewczyny często się uczą, spacerują, mogą też iść na przykład na siłownię. 

Co do samego nauczania w St Margaret's Bushey, to jest zupełnie inne niż w Polsce. Na przykład podczas spaceru po szkole, weszłyśmy do sali w której najmłodsze dzieciaki miały akurat fizykę - każdy miał swój zestaw kabelków, włączników i lampek i mieli tak to poskładać, żeby lampka świeciła. Mój brat miał coś takiego w dzieciństwie ale no ej.. w szkole? Ogólnie uczą się bardzo dużo za pomocą doświadczeń, zabaw, gier czy prac grupowych. Z jednej strony to jest super - sprawia, ze lekcje są interesujące, a wiedza lepiej przyswajalna Z drugiej strony zajmuje sporo czasu, który można by poświęcić na coś innego.

I jak? Chcielibyście chodzić do takiej szkoły?

W następnym poście o Londynie opowiem o tym co najbardziej mnie dziwiło w angielskich domach :)

2 komentarze:

  1. wooow bardzo fajny pomysl na notke !
    obserwuje
    youngster-blog.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, że ci się podoba :)

    OdpowiedzUsuń