niedziela, 29 czerwca 2014

DIY organizer - do wydrukowania


zdjęcia są fe - wiem, ale słońce nie chciało świecić.

Wiecie, nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy sami robią sobie kalendarze. No bo jest tyle dostępnych w sklepach, że zawsze umiałam znaleźć coś dla siebie. A nawet jeśli do końca nic mi nie pasowało, to zawsze dawało się jakoś przystosować do wygodnego użytku. Ogólnie nie jestem szczególnie zorganizowanym człowiekiem, rzadko mam coś zaplanowane co do godziny i wszystkie sprawy zostawiam na ostatni moment. Dlatego też kalendarz nigdy nie był czymś całkiem niezbędnym (no, pomijając kwestię sprawdzianów i kartkówek - tutaj bez ogarniacza ani rusz, ale świetnie sprawdza się aplikacja na telefon). Ale jakiś czas temu zorientowałam się, że kalendarz nie musi być wyłącznie kalendarzem. Mogę umieścić w nic co chcę i nie musi być to przypisane do konkretnej daty. Siadłam na kilka wieczorów z moim nowym przyjacielem Gimpem i powstało co powstało. Czekam na zbindowanie, bo ubzdurałam sobie, że muszę to zrobić za pomocą sprężynki a nie brzydkiego plastiku. Obeszłam pół miasta i nic nie znalazła, kolejne pół czeka na przyszły tydzień.

Mój kalendarz jest dość mały - format A6 i obejmuje dwa miesiące - lipiec i sierpień. Okładka jest po prostu kawałkiem grubszej tekturki oprawionej w przygotowany wcześniej wzorek. Kalendarz został podzielony na kilka części, każda oddzielona jest zalaminowaną okładką. Wszystkie okładki będą do pobrania na końcu posta. Na wewnętrznej stronie okładki przykleiłam zakładki indeksujące, aby zawsze mieć je pod ręką. Marzą mi się jakieś takie ładniejsze... :)


Pierwszą częścią jest część kalendarzowa. Każdy dzień oznaczyłam kółeczkiem z datą i teraz widzę, że był to dość głupi pomysł. Mogłam od razu wydrukować całe strony z gotową datą. I tak musiałam przecież te kartki zużyć, a oszczędziłabym sobie wycinania. Na pewno popracuję nad wyglądem stron w kolejnych miesiącach. Chciałabym również dodać jakieś ładne, ilustrowane zakładki między miesiącami ale to jeszcze nie mój poziom... :)

Następna jest zakładka ,,miejsca". Tutaj będę wypisywać wszystkie ciekawe inicjatywy, imprezy, kawiarnie, czy po prostu miejsca na świecie w które chcę trafić w najbliższym czasie. To też taka część na różne pierdółki, które nie pasują nigdzie indziej. To pierwsza z zakładek z takim wystającym czymś, dzięki temu łatwo znajdę to miejsce w notesie. Polecam jednak je zalaminować, bo wystające elementy mogą szybko się zniszczyć.

Później następuje część blogowa, czyli projekty postów, wszelkie pomysły, rzeczy do przygotowania itp.

Kuchnia. Tłumaczyć chyba nie muszę - przepisy, listy zakupów, pomysły i takie inne pierdółki.

Część o tytule DIY to miejsce na moje twórcze wyżycie się. Nie tylko pomysły i inspiracje, tutaj będę mogła bazgrać sobie do woli i zapisywać luźne myśli. Taki plan.


Na końcu zamieściłam jeszcze 3 strony z listami rzeczy wartych uwagi - filmy, książki i muzyka. Serduszka będę odkreślać po poznaniu danej pozycji - to taka forma motywacji.


Na pewno pochwalę się, kiedy uda mi się całość zbindować, ale bardzo chciałam wrzucić przed końcem miesiąca :)

 

 

Aby zobaczyć obrazki z oryginalnym rozmiarze, kliknijcie na nie i pobierzcie. Niestety wstawienie ich jako link przerosło moje umiejętności (tzn mogłam wstawić link do obrazka, ale to byłoby trochę bez sensu :))
Wszystkie są w formacie A6, jedynie te z zakładkami są nieco większe (przez wystający element).
Jeżeli zdecydujecie się wykorzystać mój kalendarz - koniecznie dajcie znać! :)


piątek, 27 czerwca 2014

Wieczorem nad jeziorem

Szukając zdjęć do kulinarnego wpisu (aby zachować ciągłość żarcie-cośinnego-żarcie), natknęłam się na zdjęcia z zachodu słońca sprzed kilku dni. Stwierdziłam, że jeżeli ich tu nie opublikuję, to znikną zapomniane wśród kilku tysięcy fotek z ostatnich miesięcy mieszkających na moim dysku. Zdjęć robię nadal sporo, choć nieco mniej niż na początku. Zastanawiam się nad zakupieniem własnego, porządniejszego sprzętu, na razie posiłkuję się aparatami dziadka i taty. Choć i tak moje zdjęcia nie wyrażają tego, jak piękne było niebo tamtego wieczoru.

Nie widzieliśmy się wówczas z P przed kilka dni, z przyczyn niezależnych od nas. Przeszliśmy się na spacer, aby zobaczyć niedawno zamontowane fontanny, które miały świecić w nocy. Nie znoszę go nie widzieć, ale uwielbiam się z nim witać. Uwielbiam ten stan, kiedy wpadam w jego ramiona i nagle wszystko jest na swoim miejscu, wszystko idealnie do siebie pasuje. Wiecie, chciałabym strasznie, żeby ktoś dał mi gwarancję na to, że on zawsze będzie mój a ja będę jego. Tak o, po prostu, sobie go zaklepać. Moją gwarancją są nasze uczucia, wspólne uśmiechy, sprzeczki, nowe przygody i godziny spędzone na nic nie robieniu. I takie wieczory jak ten, kiedy ogrzewamy się ciepłem naszych dłoni (dobra, bądźmy szczerzy - ja swoimi raczej nikogo nie ogrzeje), patrzymy na otaczające nas piękno i nic nie mówimy. Nie musimy, bo czujemy się jakby jednością, bo każde doskonale wie, co to drugie na w głowie. A P dzielnie ratuje mnie przed pająkami, topiąc je bezlitośnie w wodzie i patrzy się krzywo, kiedy po raz setny celuję aparatem w jego twarz.

Słońce zachodziło powoli, znikało za drzewami zostawiając za sobą swietlistą poświatę, opadającą na grubą warstwę kłębiastych chmur. Czekaliśmy, aż zajdzie całkiem, żeby fontanny zaczęły świecić. I wiecie co? Nie zaczęły.








Blogger bardzo bardzo kradnie jakość zdjęć. Nie lubię :(

środa, 25 czerwca 2014

DIY: Zrób sobie szorty - inspiracje i moje wytwory


Szorty są dla mnie odwiecznym ubraniowym problemem. Uwielbiam je mieć. W lecie sprawdzają się lepiej niż sukienki, w których zawsze jest mi za gorąco, bez względu na to jak bardzo są przewiewne. Do tego, w przeciwieństwie do spódniczek czy sukienek, mają kieszenie dzięki czemu nie muszę nosić przy sobie torebki. Ale z drugiej strony, nie znoszę ich kupować. Nie noszę krótkich spodenek poza sezonem letnim (nie podoba mi się na mnie wersja z rajstopami), a zazwyczaj kosztują one tyle samo - lub więcej - co długie spodnie. Szkoda mi pieniędzy na coś, co noszę przez dwa miesiące w roku - a i to w najlepszym wypadku. Jestem więc wielką fanką spodenek zrobionych własnoręcznie. Długie, porządne spodnie bez problemu znajdziecie w szmateksach lub - kto wie - może nawet we własnej szafie. Najlepiej kupować w sklepach z ciuchami na wagę - wtedy już w ogóle można dostać spodnie za grosze. Nikt ich nie chce, bo mają na przykład koszmarnie szerokie nogawki lub rozpruty szew, więc leżą tam i płaczą, podczas gdy wy możecie dać im drugie życie. Nie trzeba mieć żadnych zdolności krawieckich, bo szorty z postrzępionymi nogawkami wyglądają często nawet lepiej niż te równiutko podszyte. Dzisiaj pokażę wam kilka inspiracji na ozdobienie szortów, ale najpierw zajmijmy się tym, jak w ogóle je skrócić.

Jak obcinać nogawki?
Najlepiej już kupując spodnie, zwrócić uwagę na wielkość kieszenie. Jeżeli są zbyt duże, może być Wam ciężko obciąć nogawki bez niszczenia kieszeni. Pamiętajcie, aby zawsze używać ostrych nożyczek do cięcia oraz wcześniej narysować linię - najlepiej o 1-2 cm niżej, niż ostateczne cięcie. Dzięki temu sprawdzicie, czy spodenki aby na pewno nie wyszły za krótkie. Najlepiej użyć jako wzoru innych, spodenek, które najlepiej na was leżą. Tniemy lekko po skosie, zaczynając nieco wyżej na zewnątrz nogawki.

Oto jedne z moich spodenek, zrobione ze szmateksowych dżinsów. Na razie są w stanie surowym, ale pewnie dodam do nich ćwieki.



Barwienie farbami do tkanin.
Farbki do tkanin kupicie w pasmanteriach za kilka złotych. Gotuje się je w wodzie i do mieszanki wrzuca ubranie. Najlepszy efekt uzyskamy, jeśli do farbowania użyjemy spodenek w jasnym kolorze. Aby zrobić na spodenkach ombre, co kilka minut wysuwamy je z garnka o parę centymetrów.





Pisaki, farby
Za pomocą fabr (już nie takich do rozpuszczania w wodzie, a do malowania pędzelkiem) możemy wyczarować na spodenkach najróżniejsze wzory. Do szlaczków najlepiej sprawdzi się czarny pisak, a do większych wzorów - farbki.



Moje malowane spodenki powstały z długich spodni z podstawówki. Nałożyłam na nie ze sto warstw, a krycie i tak nie jest idealne. Dobrze radzę, kupujcie porządne farby :)




Wybielacz
Wybielaczem możemy uzyskać podobne efekty jak farbami, jednak bez trudu wykonamy je na ciemnych ubraniach. Jeżeli nie chcemy pozostawać przy białych wzorach, zawsze można wybielone spodenki pofarbować. Mocząc w wybielaczu spodenki związane sznurkiem, uzyskamy fantazyjne wzorki.

Wzorzyste materiały
Za pomocą skrawków różnych tkanin możemy ozdobić nasze spodenki, przyszywając je do wnętrza przednich kieszeni, lub do całej jednej strony spodenek. Najładniej wyglądają chyba wszelkie kwieciste wzory, ale kombinujcie! :)


Koronka
Koronki możecie użyć podobnie jak materiału, czyli po prostu przyszyć ją w dowolne miejsce spodenek. Ale umieszczona na końcach nogawek, może uratować za mocno skrócone spodenki :) Możemy również koronkową tasiemką obszyć całe spodenki - najlepiej białe.


Moje spodenki wygrzebałam kiedyś z dna szafy. Ledwo się w nie wciskam, ale po dodaniu koronki są prześliczne. Nawet jej nie przyszyłam, tylko przykleiłam specjalną taśmą do zasłon, którą nagrzewa się żelazkiem. Po praniu w niektórych miejscach się odkleiła, ale ogólnie się trzymają.



Źródła (nie wliczam zdjęć, o których pisałam, że są moje): 1 2 3 5 6 7 8 9 10

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Pasta jajeczna czyli idealne wiosenno-letnie śniadanie

Kto z Was był kiedyś na jakimś obozie? Ale wiecie, nie takim nad błękitnym morzem gdzie stołuje się w pięciogwiazdkowym hotelu, tylko takim... po staremu, kiedy spało się w pokojach po kilka (lub kilkanaście) osób, każdy gwałtowny ruch budził do życia chmury kurzu a w kubkach po napojach więziło się ślimaki. Nocami siedziało się w pokoju z latarką w telefonie i opowiadało straszne historie. Dobra, z tym to przegięłam. My dręczyliśmy ludzi z telefonu zaufania. Nie ważne. Kto z Was lubił jedzenie na takich obozach? Rozgotowane ziemniaki, niedosmażone frytki, zupy o bliżej nieokreślonej konsystencji? No kto..? No właśnie, a ja zawsze lubiłam. Jedzenie było zawsze jedną z moich ulubionych atrakcji na obozach, choć wtedy się do tego nie przyznawałam - bałam się, że reakcja mogłaby być podobna jak na wyznanie, że lubię jeść kupę. Obozowa stołówka była zawsze obiektem wszechobecnego hejtu a po całym obozie krążyły legendy o kopytach znalezionych w kotlecie. Ale to dobrze. Więcej zostawało dla mnie.

Była tylko jedna sytuacja, kiedy jedzenie na obozie zapadło mi w pamięć pod względem negatywnym. To był obóz jeździecki i za jakąś straszną pierdołę dostałam z kumpelami karny dyżur. Jako, że wypadał w porze obiadu, nie zjawiłyśmy się na nim, za co ukarano nas kolejnym dyżurem - tym razem w czasie kolacji. W obawie, że odbiorą nam też śniadanie musiałyśmy się na obu tych dyżurach zjawić. Było strasznie śmiesznie, ale kiedy głodne i zmęczone wpadłyśmy na stołówkę, okazało się, że jedynym dostępnym pokarmem są zapiekanki z pieczarkami. Ketchup skończył się przy pierwszej więc było ciężko. Ale dobrze że coś dostałyśmy.

Do obozowych faworytów zawsze należała zupa pomidorowa, kotlety mielone (dalej nie wiem jak oni je tam robili, że były takie pyszne), gołąbki i pasta jajeczna. Ta ostatnia przez wiele lat była dla mnie tylko wakacyjnym wspomnieniem, wydawało mi się, że to nie wiadomo jak trudne. Skoro jest dobre, to przecież musi być trudne. Natomiast kupne pasty, choć często smaczne, ani w jednej setnej nie oddawały smaku lata. Do czasu gdy spróbowałam zrobić taką sama. Jest idealna i do przygotowania w kilka minut. Zobaczcie sami.

Składniki:
na 2 osoby lub jedną taką jak ja, która na kanapkę nakłada 2 cm pasty

  • 2 ugotowane jajka
  • ok. 1 płaska łyżka majonezu, choć ilość w dużej mierze zależy od tego, jakiego majonezu użyjecie
  • dodatkowo: cebulka, szczypiorek, ulubione zioła, rzodkiewka.. U mnie szczypiorek



Przygotowanie:

1. Jajka rozgniatamy na miazgę. Jeżeli robimy pastę z 1-2 jajek, wystarczy nam widelec, jeśli z większej ilości, to lepiej potraktować jajka blenderem


2. Dodajemy majonez i drobno posiekane dodatki. Majonez najlepiej dodawać ,,na oko" aż pasta będzie mieć dość zwięzłą konsystencję. Można przyprawić


3. Gotowe! :)


Smacznego!