środa, 28 maja 2014

Kilka powodów, by odwiedzić Czarnogórę

Nazwa ,,Czarnogóra" - według przewodnika - wymyślona została przez kupców z Wenecji, którzy widząc wyrastające znad brzegu góry, przestraszyli się tak bardzo, że uznali kraj za ciemny i straszny. Nie wiem, na ile prawdziwa jest ta historia, ale już sama nazwa ma w sobie coś magicznego. Czarnogórę miałam okazję odwiedzić z lipcu 2013 roku i było to jedno z najbardziej fascynujących miejsc, w jakim miałam okazję się znaleźć, a pochwalę się nieskromnie, że widziałam już kilka innych w swoim życiu. Czarnogóra jest inna. Jest pełna sprzeczności, nieodkryta.. I właśnie dlatego o tym piszę. Bo może dzięki temu ktoś zdąży ją okryć i zakochać się w jej niezwykłych krajobrazach, zanim zmieni się w drugą Chorwację, pełną przepełnionych kurortów.
Przygotujcie się na potężną dawkę zdjęć, choć postaram się Was nie zanudzić :)





Już Czarnogórskie lotnisko przeniosło mnie do innego świata. Najpierw długie kołowanie nad bujnymi lasami, a potem... lądowanie na lotnisku kilkanaście razy mniejszym, niż to w Warszawie czy Katowicach. Pamiętam, że poza naszym samolotem stał na nim dokładnie jeden inny. Nie wiem jak wygląda to w tym momencie, ale jeszcze w zeszłe wakacje jedynie loty czarterowe obsługiwały połączenie Polska-Czarnogóra.
Po odebraniu bagaży, załadowano nas do autobusu i ruszyliśmy do naszego miasta - Ulcinja.

Ulcinj jest jednym z najstarszych miast na wybrzeżu. Podejrzewa się, że może mieć nawet dwa tysiące lat. I mimo, że wiele zabytków zostało zburzonych, wpływy kultur sprzed wieków są tutaj wyraźnie dostrzegalne, Budowle w najróżniejszych stylach przeplatają się ze sobą, często tworząc spójne całości.




A jednak... pierwszą rzeczą, jaka mocno uderza nie są oryginalne budowle, a bieda. Kiedy siedzi się w hotelu, wszystko wygląda ,,normalnie" - plaża ze słomianymi parasolami, szwedzki stół , białe ręczniki w łazienkach.. Ale kiedy wyjdzie się na zewnątrz.. to jest coś kompletnie zaskakującego. Już po odejściu kilkuset metrów, widzimy małe, blaszane domki zbudowane z kilku segmentów, które przy mocniejszym podmuchu wiatru prawdopodobnie runęłyby na ziemię, wanny ustawione na ogródkach, poniszczone samochody. Tak, Czarnogóra była miejscem wielu odkryć motoryzacyjnych. Ale o tym za chwilę. Sklepy często mieściły się w dużych, drucianych klatkach, a posesje z reguły nie były ogrodzone. Bardzo często domy nie były wykończone, a z dachów wystawały długie pręty, jakby kolejne piętro miało być jeszcze dobudowywane.



Na zdjęciu powyżej widać ,,ciekawą" architekturę Ulcinja - widzicie wiszący fragmet hotelu?

Pamiętam, że jadąc autokarem z lotniska do hotelu widziałam leżący na poboczu rozbity samochód, prawdopodobnie po jakimś wypadku. Kiedy wyjeżdżałam z miasta tydzień później, dalej tam leżał, lecz już pozbawiony wielu części, które innym mieszkańcom mogły bardziej się przydać. Na wielu podwórkach można było dostrzec sterty podobnych składowanych gratów. Nie mówię, że cała Czarnogóra jest taka. Po prostu jest to tutaj bardzo powszechne zjawisko.

Specjalne urządzenia do połowu ryb


Ale poza wspomnianą biedą, Czarnogóra ma do zaoferowania miejsca jedyne w swoim rodzaju. Warte polecenia jest Jezioro Szkoderskie, które jest największym jeziorem na Bałkanach. Znajduje się na granicy Czarnogóry z Albanią, osiąga bowiem nawet 360 metrów kwadratowych powierzchni. Wahania poziomu wód są dosyć duże ze względu na klimat - latem duża część wód odparowuje i jego zasięg się zmniejsza. Spora część jeziora jest kryptodepresją, głębokość dochodzi nawet do ponad 40 metrów.


Warto zwiedzić również większe miasta - Budvę i Kotor. Samo centrum Ulcinja również zasługuje na uwagę, choć nie każdy musi lubić takie klimaty. Nie będę dokładnie tych miast opisywać, bo lepiej ode mnie zrobią to przewodniki.










Jednak jedną z najciekawszych rzeczy, jaką można zrobić będąc w Czarnogórze, jest wycieczka do Albanii. Gdybym miała jednak opisywać ten temat w tym poście, zrobiłby się okropnie długi, więc o Albanii wspomnę jeszcze niebawem.

Ale wróćmy do samochodów. Czarnogóra i Albania konkurują ze sobą o miano mistrza alternatywnej motoryzacji. W Albanii widywałam tylną część samochodu wraz z siedzeniami przyczepioną do konia lub osiołka, natomiast w Czarnogórze... cóż, nawet nowsze samochody, na polskich drogach budziłyby sporą sensację.

Oj tam, lusterko odpadło



Miałam jednak niemałe szczęście do samochodów. O ile ten temat z reguły zupełnie mnie nie interesuje i sportowe auta nie robią na mnie wrażenia, to mam ogromną słabość do starych pojazdów. Niesamowicie mi się podobają i ubolewam nad tym, że przestano je produkować. Kiedy byłam w Czarnogórze, tuż obok mojego hotelu organizowany był zjazd starych samochodów, bardzo zadbanych i podrasowanych. Skutkowało to tym, że co jakieś pięć minut stwierdzałam, że właśnie znalazłam auto mojego życia i nie potrafiłam przejść ulicą bez serii radosnych pisków. 







Ten chyba został autem życia, chociaż konkurował z niebieskim widocznym wyżej

Czarnogóra była dla mnie miejscem o tyle magicznym, że jeszcze nie przeludnionym. Nie przepadam za kurortami, a szwedzki stół na śniadanie czy leżaki z bambusa nie są moimi wyznacznikami idealnych wakacji. Uwielbiam odkrywać, zwiedziać, znajdować coś, o czym nikt wcześniej mi nie wspominał i opowiadać potem o tym wszystkim wokół. Uwielbiam długie wędrówki nowymi trasami, kiedy wszystko jest tak niesamowicie inspirujące, dodaje jakiejś niezwykłej energii... Lubię widzieć ludzi, to jak żyją, jacy są, jakie mają problemy i jak bardzo ich kultura różni się od mojej. Dlatego nie lubię tłocznych kurortów przesiąkniętych wpływami turystów - chcę wejść w sam środek ludzkiego świata, takiego, który jest czyjąś codziennością. Dzięki temu moja codzienność staje się coraz bogatsza, coraz bardziej ją doceniam i coraz lepiej wiem, czego mi w niej brakuje, a co jest w sam raz. Podróże są czymś inspirującym, to najbardziej inspirująca część mojego życia, którą uwielbiam i chcę, aby moja przygoda trwała jak najdłużej. Coraz lepiej określam swoje cele, wiem co najbardziej mnie przyciąga. Wiem z kim chcę to wszystko odkrywać. Cieszę się niezmiernie, że mam rodzinę, która zawsze pchała mnie w nieznane rejony i pokazywała nowe, cudowne miejsca. A co do Czarnogóry - jeśli zobaczyć, to właśnie teraz, kiedy jeszcze turyści nie zdeptali jej piękna. Na dodatek na razie jest dość tania, więc na co jeszcze czekać :)?




wtorek, 27 maja 2014

Babka cytrynowa

Rzadko zdarza się, żebym piekła daną rzecz więcej niż 3-4 razy. Uwielbiam eksperymentować i zawsze staram się wyszukiwać nowe przepisy, zamiast powielać stare. Jednak mam parę takich ciast i dań, które od dawna znajdują się na mojej liście ulubieńców i są pierwszą odpowiedzią na pytanie ,,co by tu dzisiaj zjeść". Ciasto, które dzisiaj Wam przedstawię, należy właśnie do takich wypieków. Nie jadłam go przez kilka dobrych lat, bo piekarnik w starym mieszkaniu skutecznie uniemożliwiał upieczenie czegokolwiek co miało wyrosnąć lub po prostu się nie spalić.Więc zasadniczo wszystkiego. Kiedyś ,,cytryniaka" piekła głównie moja mama, wtedy wydawał mi się kulinarnym wyczynem i co najwyżej odważyłam się oddzielić białka od żółtek. Dziś mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jest tu jedno z prostszych ciast, a do tego smakuje wyśmienicie.
Dzisiejszy wpis będzie niestety ubogi w zdjęcia - mam spory problem z oświetleniem w kuchni, do tego piekłam je wieczorem.
Dodam jeszcze, że przepis pochodzi z zeszytu z przepisami mojej mamy, więc prawdopodobnie znalazł się kiedyś w jakiejś gazecie.

Babka cytrynowa - składniki
Na keksówkę o wymiarach spodu 10x30 cm

  • 230 g mąki
  • 200 g cukru
  • 160 g masła
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 4 jajka
  • 2 nieduże cytryny
Wszystkie składniki - szczególnie jajka - powinny być w temperaturze pokojowej, inaczej masa może się warzyć.

Wykonanie:

1. Z dwóch cytryn wyciskamy sok, z jednej dodatkowo ocieramy skórkę.

2. Masło ucieramy z cukrem. Cały czas miksując, dodajemy jajka a następnie sok i skórkę z cytryny.

3. Nadal miksując, powoli dosypujemy przesianą mąkę i proszek do pieczenia. Na tym etapie masa może się warzyć, jednak jakoś szczególnie jej to nie szkodzi - po upieczeniu wygląda dużo lepiej.

4. Przekładamy ciasto do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy w temperaturze 180 stopni przez 30-40 minut (do tzw. suchego patyczka)

Ciasto jest bardzo zbite, wilgotne - lekko zakalcowate, ale takie właśnie ma być. W smaku jest dość mocno cytrynowe, orzeźwiające. Zdecydowanie polecam na letnie upały.


Smacznego!

niedziela, 25 maja 2014

Pięć ulubionych gier planszowych


W gry planszowe grałam zawsze, ale dopiero od niedawna zaczęłam je bardziej doceniać. To świetny sposób na spędzenie wolnego czasu ze znajomymi ale także z rodziną - no bo proszę was, kto nie lubi planszówek. Kiedy byłam młodsza ich wybór był mocno ograniczony. Teoretycznie było sporo dostępnych gier, ale większość opierała się na przesuwaniu pionka i wspinaniu się po drabinkach, jeśli miało się szczęście. Do tego dochodził Monopoly, w który zawsze przegrywam i chińczyk, w którego zwyczajnie nie umiem grać. Teraz tworzone gry są coraz ambitniejsze, często zasady nie są wcale takie proste do pojęcia, ale dzięki temu rozrywka jest urozmaicona i dłuższa. Nie wszystkie gry, które dzisiaj wam zaprezentuję są do końca planszówkami, ale powinniście je polubić. Ich kolejność jest przypadkowa - wszystkie są super, jednak każda jest całkiem inna i sprawdzi się w innej sytuacji... :)

Wybaczcie zdjęcia na parkiecie, ale nie znalazłam innego miejsca gdzie zmieściłyby się wszystkie plansze... :)


1. Wsiąść do pociągu
Czyli mój najnowszy dobytek. Celem gry jest zrealizowanie wylosowanego wcześniej biletu poprzez zbudowanie z wagoników odpowiedniej trasy. Aby stworzyć dany fragment trasy, musimy nazbierać konkretną ilość kart w danym kolorze. Zasady nie są najprostsze i na początku łatwo się pogubić, ale potem idzie już tylko lepiej. Dobrze jest jednak, kiedy w grze bierze udział więcej osób (maksymalnie 5), bo wtedy mamy sporo czasu pomiędzy naszymi ruchami na opracowanie strategii. Inaczej gra się dość powoli. Warto też wspomnieć, że plansza jest spora i bardzo ładnie wykonana. Ja mam wersję gry z podróżą po starej mapie Europy, ale dostępne są różne kraje. 

2. Kolejka
W kolejnej grze znajdujemy się w PRL-owskim sklepie. Mamy za zadanie zrealizowanie listy zakupów, za pomocą 5 pionków, które ustawiamy w kolejce. Zabawa zaczyna się, kiedy kolejki są już ustawione i nadchodzi moment dostawy. Nagle okazuje się, że połowa sklepów, do których chcemy się dostać świeci pustkami, albo na półce został ostatni towar, a sznurek pionków przed nami zdaje się nie mieć końca.. Wtedy do gry wkraczają specjalne karty, za pomocą których możemy nieco oszukać kolejkę i np. za sprawą pożyczonego niemowlaka wcisnąć się na sam początek. 



3. Tabu
Gra, którą nie do końca można zaliczyć do planszowych, bo po prostu nie ma planszy. Choć widziałam też wersję z planszą, gdzie a odgadnięte hasła przesuwało się pionek o jedno oczko do przodu. Zasady gry są proste. Dzielimy się na drużyny - najlepiej gra się chyba w dwuosobowych, choć instrukcja dopuszcza więcej osób w składzie. Jedna osoba losuje kartę, wybiera jedno z czterech słów i musi wytłumaczyć je swojej drużynie bez używania kluczy zapisanych pod spodem. Czyli na przykład tłumaczymy słowo ,,ketchup", ale nie możemy użyć takich zwrotów jak pomidor, pizza, czerwony itp czyli zazwyczaj najbardziej oczywistych skojarzeń. Trzeba odgadnąć słowo jak najszybciej, bo wtedy można zabrać sie za kolejne i tak aż do końca czasu. My z reguły dodajemy własne zasady i robi się jeszcze ciekawiej :) Gra jest najśmieszniejsza wtedy, gdy dobrze znamy osoby z naszej drużyny - wtedy mamy podobne skojarzenia i łatwiej i zwkle powoduje to masę śmiechu.


4. Pędzące żółwie
Gra z numerem cztery, może kojarzyć się na pierwszy rzut oka z planszówką dla maluchów, ale nie jest wcale taka prosta. To znaczy - prosta do ogarnięcia, ale już nieco trudniejsza do wygrania. Maksymalna liczba graczy wynosi pięć osób i dokładnie tyle żółwi znajduje się na planszy, bez względu na to, czy wszystkie osoby grają. Każdy losuje swój kolor żółwia, ale nie zdradza go pozostałym graczom. Za pomocą specjalnych kart można przesuwać żółwie w konkretnych kolorach do przodu i do tyłu, a także układać z nich wieżyczki i przesuwać kilka naraz. Najciekawiej jest wtedy, kiedy nie wszystkie żółwie są zajęte - czyli gramy w mniej niż pięć osób. Wtedy nigdy nie wiadomo, czy przybliżamy do mety żółwia przeciwnika, czy takiego, który do nikogo nie należy i nie zagraża naszej wygranej.



5. Mastermind
Ostatnia gra jest inna, bowiem tutaj trzeba już troszkę pomyśleć i pogłówkować. Jedna osoba wymyśla sobie kod złożony z czterech kolorów i ustawia go w małej, czarne skrzyneczce (?), natomiast druga ma za zadanie go odgadnąć. W tym celu układa na planszy różne sekwencje kolorów. Wysunięty biały pasek oznacza dobry kolor na dobrym miejscu, natomiast czerwony - dobry kolor, ale na złym miejscu. Zły kolor nie jest w ogóle oznaczany. Aby wygrać, należy odgadnąć od zanim skończy nam się miejsce.



Znacie któreś z tych gier? A może jakieś inne godne polecenia? :)



piątek, 23 maja 2014

Pizza z patelni




Dziś przedstawię kolejny przepis na pizzę. Pierwszy, bardziej tradycyjny, pokazywałam Wam tutaj. Dzisiaj zajmiemy się czymś innym - pizzą z patelni. Jej główną zaletą jest to, że nie trzeba nagrzewać piekarnika, przez co czas przygotowania skraca się do minimum. Ja robię ją w wersji bez drożdży, bo zwykle nie mam ich w domu, a w mojej okolicy ciężko je gdzieś kupić. Dodatki są zależne od tego, co akurat znajdę w lodówce, także można szaleć :)

Składniki na ciasto:
(porcja na jedną osobę)

  • 3/4 szklanki mąki
  • 3,5 łyżki oliwy z oliwek
  • 3,5 łyżki ciepłej wody
  • szczypta soli
  • ewentualnie zioła do doprawienia ciasta
Przygotowanie

Wszystkie składniki na ciasto mieszamy w misce, następnie porządnie wyrabiamy. Ciasto ma dziwną konsystencję, jest dość twarde, ale dzięki zawartości oliwy elastyczne i takie.. śliskie. Nie może być zbyt zbite i suche, bo pizza wyjdzie za twarda.

Po wyrobieniu formujemy z ciasta kulę, którą następnie wałkujemy na cienki placek. 


Wrzucamy go na suchą, teflonową patelnię i smażymy przez kilka minut z każdej strony, aby delikatnie się zarumienił. Po tym czasie smarujemy placek sosem lub ketchupem i układamy ulubione składniki. U mnie było to gotowane jajko, kilka plasterków mozzarelli i koktajlowe pomidorki. Patelnię przykrywamy przykrywką i na mniejszym ogniu podgrzewamy całość do roztopienia się sera.

Ciasto jest dosyć specyficzne - twarde, ale kruche. Zdecydowanie wygodniej jeść pizzę rękami niż kroić po kawałku, ale to jej zdecydowana zaleta - ciasto jest sztywne i nie będzie zginało się w rękach.

Smacznego!
 





środa, 21 maja 2014

Conversy - czy warto?



Conversy (Converse'y :o) zna już chyba każdy. Kultowe, kolorowe trampki z gwiazdką na kostce można spotkać wszędzie, choć w mojej szkole taka wielka moda, kiedy to z dnia na dzień co druga osoba zaczęła nosić Conversy już chyba minęła. Myślę, że każdy kto chciał je mieć, już dawno je ma. Mimo to zdania na temat conversów są bardzo podzielone. Znam osoby, które kupiły te trampki i są z nich bardzo zadowolone, ale są i tacy, którzy stwierdzili, że były to wyrzucone pieniądze Bo, nie oszukujmy się, Conversy są drogie. Nie każdy chce i może pozwolić sobie na to, żeby wydać 300 zł na trampki. Dzisiaj opowiem Wam o tym, co ja o nich sądzę i czy są warte swojej ceny :)

Parę dni temu kupiłam swoją drugą parę conversów. Pierwszy model jaki miałam, nabyłam prawie 3 lata temu i były to długie, beżowe trampki, dokładnie te:
(zdjęcie z internetów, bo moje już nie nadają się do fotografowania)

Kupiłam je nie dlatego, że chciałam mieć Conversy, po prostu strasznie spodobał mi się ten konkretny model. Z resztą do dziś uważam, że to najpiękniejsze trampki jakie powstały i poważnie zastanawiałam się nad kupieniem ich ponownie. Niestety nie było ich w sklepie :)
Dziś moje beżowe trampki są niestety kompletnie rozwalone, ale przeżyły ze mną bardzo dużo. Przez dwa lata były niemal jedynymi butami w jakich chodziłam. Ćwiczyłam w nich na wf-ie, przechodziłam w nich całą deszczową jesień i upalne lato (serio, całe lato w trampkach), chodziłam po górach, zdarzyło mi się nawet kilka razy jeździć w nich konno. Niezły rezultat jak na trampki. Poza tym, że zblakły i dość mocno się przybrudzily (urok jasnych butów), zniszczyła je w gruncie rzeczy moja nieuwaga, ale o tym za chwilę. W każdym razie już w nich nie chodzę, stoją na półce i smutno na mnie patrzą.

Drugą parą, jaką mam są krótkie czarne, przed kostkę. Chciałam czegoś, co pasowałoby mi do większości ciuchów, wiec padło właśnie na nie.Tutaj mogę podzielić się z wami radosną nowiną - Conversy nieco staniały. Jeszcze niedawno ceny przekraczające 300 zł były normą, teraz z reguły schodzą poniżej 250. To sporo jak na trampki, ale cena idzie tu w parze z jakością. 
Nie polecam kupowania markowych butów przez allegro i tym podobne. Gdybyście mieli wątpliwości co do pochodzenia swoich butów tutaj znajdziecie kilka wskazówek, jak odróżnić oryginały od podróbek

Poza Conversami mam kilka par trampek z innych firm - Smith's, Primark i jeszcze kilka innych bez konkretnej nazwy. I wszystkie są naprawdę fajne do chodzenia po szkole. W sezonie zimowym, kiedy zmieniam buty, sprawdzają się świetnie. Problem zaczyna się, kiedy trzeba trochę pochodzić trochę po mieście (a spaceruję dość sporo). Nogi szybko zaczynają boleć, każdy kamyczek przeszkadza i najbardziej upragnionym miejscem staje się ławka. A w Conversach tego nie ma i za to je uwielbiam. Poważnie, są to jedne z wygodniejszych butów, jakie miałam okazję nosić - a moja stopa jest dość nietypowa i mało które obuwie na mnie pasuje. 



Jest jedna rzecz, która zabija Conversy (i wszystkie inne trampki) i ja właśnie tym sposobem swoje uśmierciłam. Kojarzycie ten moment, kiedy wracacie do domu, zmęczeni i głodni i zamiast normalnie rozsznurować buta, przytrzymujecie go drugim i ściągacie na siłę? Nie róbcie tego. Ja niestety nie nauczyłam się na błędach i cały czas z przyzwyczajenia ściągam tym sposobem samym buty, ale staram się z tym walczyć. Jedynym miejscem, gdzie moje Conversy się rozleciały był właśnie ty, tuż nad podeszwą.

Do spełnienia conversowej listy marzeń, brakuje mi jeszcze dosyć sporo. Na pewno będę chciała kupić beżowe piękności, czerwone krótkie, miętowe lub błękitne, burgundowe za kostkę, granatowe... Jedynym modelem, który wybitnie mi się nie podoba są białe. A, i jeszcze te na koturnie. Poza tym Conversy są spoko i będę w nich chodzić do końca życia. Taki jest plan. A szpilki pozostawię mniej zabieganym ludziom niż ja - ewentualnie zabieganym masochistom. 

Wpis troche chaotyczny, więc dla tych, którzy się pogubili - Conversy są super, kupujcie :)


poniedziałek, 19 maja 2014

Rabarbarowo-truskawkowe crumble z migdałami

Crumble jest deserem, który zawsze kojarzy mi się z zimą, doskonale rozgrzewa i jest idealny na leniwe wieczory. Jednak jeszcze parę dni temu, pogoda zdecydowanie nie rozpieszczała i bliżej było jej do tej jesiennej, niż w połowie letniej. A kiedy dodać do crumble listek mięty, gałkę waniliowych lodów i wykorzystać do ich przygotowania wiosenne owoce, nabiera orzeźwiającego charakteru. Wiosną właśnie mam największa ochotę na sezonowe roślinki, których nie sposób nigdzie znaleźć w innych miesiącach. Rabarbar, truskawki i botwinka królują w mojej kuchni i mam zamiar wykorzystać je - i nie tylko je - w pełni.

Na pierwszy ogień idzie dzisiejsze crumble, które powstało zupełnie spontanicznie, a wyszło doskonałe :)

Składniki
Na 3-4 porcje

  • kilka lasek rabarbaru
  • 7-8 truskawek
  • 20 g płatków migdałowych
  • łyżka brązowego cukru
  • 3 łyżki płatków migdałowych
  • 3 łyżki płatków owsianych
  • 2,5 łyżki masła
  • łyżeczka brązowego cukru
  • opcjonalnie pasta z wanilii - można ją pominąć
Przygotowanie:

Na początku kroimy rabarbar w kostkę. Zasypujemy go łyżką cukru i dodajemy 20 g migdałów. Mieszamy i odstawiamy na chwilę, ale rabarbar puścił soki i lekko przegryzł się z resztą składników.

W tym czasie zabieramy się za przygotowanie kruszonki do posypania deseru. 3 łyżki migdałów mielimy na drobne kawałeczki i dodajemy płatki owsiane i łyżeczkę cukru. Z tej ilości kruszonki wychodzi niewiele, wystarczy na 3 wysokie kokilki, ale o małej średnicy - jeśli wolicie użyć płaskich, a szerszych, ilość składników trzeba podwoić.


Dodajemy zimne masło i pół łyżeczki pasty z nasion wanilii (stacjonarnie widziałam ją tylko w Piotrze i Pawle, można również kupić przez internet, buteleczka kosztuje ok 30 zł, ale jet bardzo wydajna i warto mieć ją w swojej kuchni). Zagniatamy palcami do dokładnego połączenia się składników.


Do przygotowanego wcześniej rabarbaru dodajemy pokrojone truskawki. Mieszamy. Kokilki wypełniamy owocami i posypujemy kruszonką. 


Całość pieczemy w temperaturze 180 stopni przez około 20-25 minut - rabarbar musi zmięknąć, a kruszonka lekko się zrumienić. Crumble najlepiej smakuje podawane na gorąco, z gałką lodów i porcją bitej śmietany.


Smacznego :)


czwartek, 15 maja 2014

Jak się żyje z kotem?



Kot żyje ze mną praktycznie od kiedy jest na tym świecie, czyli 9 lat (w tym roku 10, o ile dobrze liczę). Ma na imię Cziki, choć w sumie równie dobrze mógłby się nazywać Grzechotaniekocimichrupkami albo po prostu Kot. Albo Angens, mogłabym mówić, że to Kotangens. Taki żarcik. Chodzi mi o to, że na imię i tak za bardzo nie reaguje. Wie, że o niego chodzi, podnosi zwykle głowę, ale to czy raczy zwlec swoje czarne 4 litery z kanapy to już zależy tylko od niego.
Opowiem wam dzisiaj o tym, skąd w moim domu wziął się kot i czy zdecydowałabym się na to po raz kolejny. Wyjaśnię kilka wątpliwości, które często są brane pod uwagę przy wyborze zwierzaka.


Skąd pomysł na kota?
Tak naprawdę, nie było żadnego pomysłu. Kiedy byłam młodsza, rodzice nie chcieli się zgodzić na żadne zwierzaki. Tata twierdził, że kot czy pies będzie się męczył w niedużym mieszkaniu. Mama z kolei, nie chciała dokładać sobie obowiązków. Ja przekonywałam, prosiłam... ale nic nie działało. Kiedyś zdarzyło się tak, że zachorowałam na ospę. Jako, że byłam dzieciakiem, przeszłam chorobę bardzo lekko, ale zaraziłam nią tatę (który miał już ospę w dzieciństwie, lol), a ten nie miał już tak łatwo. Leżał w domu z wysoką gorączką i nie ruszał się z łóżka. Pewnego dnia, kiedy siedział sam w domu, pojawił sie kot. Tutaj wersje są rozbieżne, jedna głosi, że obudził tatę miauczeniem, a druga, że sam zadzwonił dzwonkiem ;) W każdym razie, nie dawał tacie spać, więc ten, dla świętego spokoju, postanowił wpuścić zwierzaka do domu. Wtedy była to malusieńka, włochata kuleczka. Miał niecałe dwa tygodnia, zamknięte oczka, i nieporadne, krótkie łapki. Przez pierwsze tygodnie karmiłam go z butelki, mama masowała brzuszek i tak sobie rósł i zaczynał rozrabiać. Początkowo plan był taki, że odchowamy go troszkę i oddamy do schroniska... na szczęście, nie wyszło :)


Dachowiec czy rasowy?
Z kotami jest jak z ludźmi - ile zwierzaków, tyle charakterów. Zwłaszcza widoczne jest to wśród dachowców, bo rasowe kociaki zwykle mają jakieś charakterystyczne cechy. Natomiast z kociakami z podwórka, jest to szalona loteria. Jeżeli zależy nam na kocie, który da się zawsze pomiziać i będzie wylegiwał się na kanapie, to może lepiej zdecydować się na rasowego osobnika (choć też nie wszystkie rasowe kotki są potulne jak baranki), choć wtedy trzeba się liczyć z tym, że może być droższy w utrzymaniu i mniej odporny.
Cziki jest kotem bardzo... charakternym. To jest taka trudna miłość - kiedy ma ochotę, przychodzi, łasi się, ale kiedy głaska się go o sekundę za długo, potrafi ugryźć czy podrapać. Ja znam go na tyle dobrze, że doskonale wiem, czego chce, ale znajomi traktują go z dużym dystansem, a obcych lub małe dzieci zwykle proszę po prostu, żeby bez nadzoru w ogóle go nie dotykały. Nie mam mu tego w żaden sposób za złe, to nie jest zabaweczka, tylko żywe stworzenie. Kto z nas chciałby być bezustannie macany przez obcych ludzi :)?
Poruszone ale z charakterkiem :)

Czy kot niszczy?
Na początku tak. Niestety, kiedy przygarniamy kociaka, w większości przypadków musimy liczyć się z tym, że minie trochę czasu zanim uda się go ,,ucywilizować". Cziki nie robił jakiegoś strasznego spustoszenia, trochę podrapał kanapę i fotele, ale w najgorszym stanie pozostawił tapetę. Mieliśmy na kilku ścianach taką w kolorowe kropeczki, zrobione z miękkiego, wypukłego materiału. Kot bardzo je polubił i tapeta w krótkim czasie poszła do wymiany. Na szczęście, wystarczyło wyłożyć te kawałki ściany panelami i przestał się nimi interesować. Dziś nie robi już żadnych szkód, jedyną rzeczą jaką drapie, jest jego wysłużony drapak, ten sam od zawsze, jednak nie daje się przekonać do żadnego ulepszenia. Dodam jeszcze, że koty poruszają się z dużą gracją i ostrożnością, wiec raczej nie zdarza się, aby coś zrzucały.

Czy kot jest drogi?
To zależy, jak chcemy o niego dbać. Na pewno trzeba wziąć pod uwagę koszty odrobaczania i szczepień, zwłaszcza, jeśli kot - jak mój - jest wychodzący. U kocurów najlepiej przeprowadzić kastrację, najszybciej jak to możliwe, bo kiedy zaczną znaczyć teren, mamy spory problem. Do tego dochodzi żwirek do kuwety, jednak największym wydatkiem jest karma. Nie polecam karmienia kota Whiskasem czy karmami o zawartości mięsa 4%. To nie jest zdrowe dla zwierzaka i może być nieprzyjemne również dla was, bo kocia kupka po takim żarciu, nie jest niczym przyjemnym. Cziki od dawna je Royal Canin dla kastratów, jednak w wersji dostępnej u weterynarzy. Po tej karmie nie tyje, a u kastratów jest to częstą przypadłością, i ogólnie jest z nim wszystko w porządku.  Musimy też liczyć się z innymi wydatkami, w razie choroby kota. Mój w ,,dzieciństwie" przeszedł zapalenie płuc, później kilkakrotne zapalenie ucha i kilka innych drobnych infekcji.

W domu, czy na zewnątrz?
To jest dosyć sporna kwestia, wśród kociarskiego towarzystwa. My od zawsze mieszkaliśmy na parterze i po prostu nie było opcji, żeby utrzymać małego w domu. W pewnym momencie, nauczył się nawet wspinać na karnisz i wymykać przez uchylone od góry okno. Widać, że potrzebuje świeżego powietrza, gonienia za motylami i leżenia na trawie, jest wtedy najszczęśliwszy i nie mieliśmy serca mu tego zabronić. Próbowaliśmy, ale kończyło się to kilkugodzinnym płaczem pod balkonem i ogólnym wkurzeniem. Dziś, kiedy jest już dojrzałym kocurem, raczej nie zapuszcza się w dalsze rejony. Wychodzi, poleży trochę na trawie, potem wraca, za jakiś czas znowu wychodzi i tak w kółko. Kiedy chce wyjść lub wrócić po prostu siada przy drzwiach balkonowych i czeka, aż ktoś go wypuści.


Czy kot jest wymagający?
Jak każde zwierze - potrzebuje naszego czasu, opieki i miłości. Poza tym, jest chyba mniej wymagający niż rybki. Trzeba go nakarmić, nalać wody i posprzątać kuwetę - choć mój Cziki preferuje załatwianie się na świeżym powietrzu i kuwetę odwiedza tylko w razie braku innej możliwości. Długowłose koty trzeba jeszcze szczotkować, ale w tej kwestii nie mam żadnego doświadczenia.

Na koniec...
Powiem wam, że nie wyobrażam sobie już domu bez kota. Psy też są spoko, chciałabym mieć jakiegoś w przyszłości, ale jednak kot to kot. Lubię, kiedy przemyka bezszelestnie i widzę go tylko kątem oka, ale daje mi takie poczucie, że ktoś jest, że nie jest pusto. Lubię to, że ładuje mi się w nocy do łóżka i zawsze zajmuje mój kawałek kołdry. Że kiedy mam gorszy humor, on to wie i czasem łaskawie powoli się pogłaskać odrobinę dłużej. Lubię obserwować jak poluje na muchy, widzieć jego wielkie oczy za oknem, czuć miękki ogon, muskający łydkę. Bez kota, dom byłby pusty, obcy. Chciałabym mieć przynajmniej dwa koty, bo są jeszcze ciekawsze niż jeden. Niestety nie z Czikim, nie w jego wieku i przy jego charakterze, ale może kiedyś, we własnym mieszkaniu... :)

Piszcie o swoich zwierzakach :)

niedziela, 11 maja 2014

ZAPIEKANKA Z KURCZAKIEM

Dziś kolejny post z serii tych kulinarnych. Danie, które wam przedstawię było w sumie zupełną improwizacją i miksem ulubionych składników, bez większego zastanawiania się co do czego pasuje. O dziwo, wyszło całkiem smacznie. Równie smacznie było następnego dnia, więc zapiekankę można spokojnie zrobić w większej ilości i zjadać przez dwa dni.

Składniki:
(na naczynie żaroodporne o wymiarach mniej więcej 20x30 cm)
  • około 8-9 średniej wielkości ziemniaków
  • jeden brokuł
  • 7 jajek - 5 ugotowanych na twardo, 2 surowe
  • podwójna pierś z kurczaka
  • ser żółty 
  • szklanka śmietany 18%
  • ulubione przyprawy
Wykonanie:
Na początku zajmujemy sie warzywami. Brokuła dzielimy na różyczki i gotujemy 3-4 minuty w posolonym wrzątku. Nie może za bardzo zmięknąć. 



Ziemniaki również obieramy, kroimy w plasterki i gotujemy przez 10 minut. Podobnie jak brokuły, muszą pozostać lekko twarde.


Teraz przechodzimy do przygotowania kurczaka. Kroimy go w kostkę i przyprawiamy według własnego uznania. Nie jestem ekspertem jeśli chodzi o przyrządzanie mięsa, po prostu zazwyczaj ja tego nie robię (surowe mięcho jest fuj) wiec po prostu wsypałam do niego słuszną porcję przyprawy do kurczaka, soli, i dodatkowo dodałam trochę ostrej papryki. Wyszło smacznie, ale zdjęcia pociętego kurczaczka sobie odpuszczę. Mięso smażymy na oleju.

Ser ucieramy na tarce (warto przygotować go dość sporo, u mnie było to około 25 dag). Dwa surowe jajka rozbijamy widelcem i mieszamy ze śmietaną. Następnie dodajemy żółty ser i sporą ilość przypraw (ja dodałam suszonych pomidorów, bazylii i czosnku)


Możemy przystąpić do najprzyjemniejszej - według mnie - części, jaką jest układanie warstw. Dno naczynia żaroodpornego smarujemy oliwą. Na sam dół idą plasterki ziemniaków, potem kurczak, brokuł, jajko i warstwa serowego sosu (?). Na sos ziemniaki i powtarzamy po kolei wszystkie warstwy. Całość wkładamy do nagrzanego na 180 stopni piekarnika na 30-40 minut. Czas zapiekania zależy od ziemniaków - kiedy całkiem zmiękną, można jeść :)

Smacznego! :)

czwartek, 8 maja 2014

Owsianka w wersji wiosennej

Z owsianką jest podobnie jak ze szpinakiem. Jest pyszna, zdrowa, a mimo to nie cieszy się dobrą sławą. Może przez to, że kiedyś było jej w domach za dużo i wiele osób poważnie się uprzedziło. A owsianka, choć sama w sobie nie jest rewelacyjna, to po dodaniu ulubionych owoców to prawdziwa bomba witaminowa o doskonałym smaku. 

Płatki owsiane są świetnym źródłem błonnika, zawiera również witaminę B6, magnez, żelazo oraz mnóstwo innych składników, które dobrze wpływają na nasz organizm. Można zrobić ją na wodzie, dzięki czemu może być spożywana przez osoby, które nie piją mleka. Mi wersja mleczna smakuje jednak najbardziej i taką dzisiaj wam zaprezentuję.

Swoją owsiankę przygotowuję z płatków błyskawicznych - ten sposób jest dużo szybszy, poza tym zwykłe płatki mniej mi smakują. Gotuję ją zawsze w malutkim rondelku, zużywając do tego jedynie pół szklanki mleka (lubię, kiedy jest gęsta), więc główna rolę grają tak naprawdę owoce.

Moim ulubionym owocem, który prawie zawsze wrzucam do owsianki, jest banan. Jego smak i konsystencja idealnie komponuje mi się ze słodko-słonym smakiem potrawy. Nie ograniczam się jednak do owoców - często dodaję posiekane drobno orzechy, startą czekoladę, wiórki kokosowe czy kakao. Pełna dowolność.

Dziś przedstawię wam prościutką wersję z truskawkami, bo mimo, ze sezon na nie dopiero się zacznie, to bardziej kojarzą mi się one z wiosną niż z latem. Lato to dla mnie brzoskwinie, maliny... Pierwotnie śniadanie miało wyglądać inaczej, ale i tak smakowało doskonale :)



Na początku kroję owoce. Ta czynność zajmuje mi więcej czasu niż samo przygotowanie owsianki, wiec nie chcę, żeby stygła.

Odmierzam pół szklanki mleka i około 2,5 łyżki płatków. Zagotowuję mleko bez cukru, owoce są dla mnie wystarczająco słodkie. Następnie dodaje płatki i gotuję według czasu podanego na opakowaniu (zwykle są to 2-4 min)



Do miseczki przekłada owoce i polewam owsianką. W tym momencie chciałam dodać listek mięty, ale, że mój ogródek zaatakowały okropne, skrzydlate pająkopodobne stwory, wolę tam nie wychodzić. Dodałam za to pół łyżeczki wody różanej, która nadała mojej potrawie piękny aromat.