niedziela, 22 lutego 2015

Momenty


Jest 13 lutego, wcześnie rano. On jeszcze nic nie wie. To znaczy wie, tylko tyle, ile wyczytał z listu podrzuconego poprzedniego wieczora. Z reguły to on jest mistrzem niespodzianek, ale tym razem postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce.



Wczesna pobudka, kąpiel w pośpiechu. Później typowa wyjazdowa gorączka, gdzie jest ładowarka, gdzie jest walizka? Jedziemy tylko we dwójkę, ale przy pakowaniu samochodu układam z kupy nart i walizek prawdziwe puzzle w bagażniku. Zawsze tak się pakujemy. Dobrze, że brat pomaga, sama bym tego nie ogarnęła.


On jest jeszcze u siebie, nieźle go zaskoczyłam listą rzeczy do zabrania, którą podrzuciłam dzień wcześniej. Czegoś tam się domyślał, że gdzieś pojedziemy, ale spodnie narciarskie? No gdzie on teraz znajdzie spodnie narciarskie? Długo szuka, ale w końcu znajduje.



Ostatni rzut okiem na bagażnik, szybka wyliczanka najpotrzebniejszych rzeczy. Jest dobrze, chyba niczego nie zapomniałam. Planowanie całego wyjazdu samemu jest strasznie skomplikowane, nawet kiedy to tylko dwa dni. Jestem miłośniczką organizacji, ale zwykle mocno z tym przesadzam. Wyglądam przez okno. Już jest.

Stoi na podjeździe z walizką pod pachą, chyba nie do końca wie o co chodzi. Wybiegam na spotkanie. Ładuje bagaż do samochodu, żartując przy okazji z mojego zapasu ubrań na dwa dni, który spokojnie wystarczyłby na tydzień. Śmieszne jak nic. Ruszamy.



Podróż jest całkiem zabawna, zważając na to, że on jako kierowca, nie zna nadal jej celu. Trzymam w ręku GPS-a zwróconego ekranem w moją stronę i instruuję. Skręć w lewo, teraz prosto. Całkiem dobrze mi idzie. Mijamy Pszczynę, Ustroń, przejeżdżamy przez Wisłę. Tutaj zaczynają się schody, nawigacja prowadzi nas górskimi serpentynami, jedzie się w miarę znośnie, dopóki na naszej drodze nie pojawia się bryczka. Wleczemy się za drewnianym wozem przez kilka dobrych minut, bez możliwości wyprzedzenia. Widoki są nieziemskie i jestem zachwycona, ale to nie ja prowadzę. Chociaż on też chyba nie jest szczególnie nieszczęśliwy.



Dojeżdżamy. Nie wyobrażałam sobie, że będzie tu aż tak pięknie. Mieszkamy nad jeziorem, tak blisko, że widać je z okna. Jest zamarznięte, pokryte warstwą śniegu, który skrzy się przy każdym błyśnięciu promieni słońca. Wokół las i śnieżka. Na ścieżce ławki otulone śnieżnymi czapami. Wszędzie jest biało, cały świat jest taki jasny.



Nasz pokój jest malutki. Łóżko, stolik, kilka szafek i krzesła. Kolorowy. Nie jest najpiękniejszy, ale dla nas idealny.



Szybkie rozpakowywanie, a potem narty. Jest już prawie całkiem ciemno, stok jest oświetlony, ale pełen ludzi. Jeździmy zaledwie kilka godzin, ale moje palce zamarzają. Nic nowego. Grzeje mi je swoimi rękami.



Później kolacja - robi najpyszniejsze kanapki, tęskniłam za nimi - i wieczór, długi wieczór.



Walentynki zaczynamy - jakże romantycznie - intensywną sesją naukową. Szkoła przyjechała tu z nami, więc do południa on leży na łóżku z laptopem i pakietem matur z fizyki, a ja tonę w notatkach z polskiego. Słońce zagląda przez okno, chyba się z nas śmieje. Tak bardzo chcemy już wyjść.



Idziemy na spacer. Jest tak ciepło, że ściągamy kurtki. Śnieg wcale się nie topi, jest zmrożony i tworzy na wierzchu twardą skorupkę. Ja mogę po tej skorupce chodzić i biegać i jest tak jakbym, szła po chodniku. Paweł zapada się po kolana. Jest mi go troszkę szkoda, więc sama też zaczynam jak najmocniej tupać i wpadam w śnieg. Mam śnieg w butach, wszędzie. Śmieje się. Nie sądziłam, że śnieg w butach może być taki przyjemny.



Ja - jak zwykle przyklejona do aparatu. Wyjmuje mi go z ręki. Tym razem to on chce znęcać się nade mną. Dobrze, niech sobie robi te zdjęcia. Przynajmniej poleżę na śniegu.



Jesteśmy szczęśliwi. Po prostu.

1 komentarz: