wtorek, 8 kwietnia 2014

Relacja z Londynu III (o Anglikach)

Przed Wami trzecia i (chyba) przedostatnia część mojej relacji z międzyszkolnej wymiany w Londynie. Dzisiaj opowiem o tym, jak mi się żyło z angielską rodziną i jakie rzeczy były dla mnie najdziwniejsze i najmniej zrozumiałe.

 Mieszkałam właściwie nie w Londynie, ale na takich obrzeżach obrzeży, w szeregowym domku. Zaskoczyło mnie to, że wszyscy sąsiedzi świetnie się znali i byli jak jedna wielka rodzina - podlewali sobie nawzajem kwiatki, wpadali na wieczorne plotki czy kawę. Mam wrażenie, że Anglicy sa bardziej otwarci od nas. Moja ,,mama" również okazała sie być niesamowicie sympatyczną osobą. Gdy pewnego dnia wróciłam z zakupów, od progu już zaczęła wypytywać mnie co kupiłam i zachwycać się każdą rzeczą. Wypytywała mnie o przyjaciół, o chłopaka, o Polskę, o wszystko. Każdego dnia gdy wyjeżdżałyśmy do szkoły, stała w drzwiach i machała nam życząc miłego dnia, a do swoich córek chyba częściej zwracała się ,,sweetheart" niż po imieniu. To było trochę.. dziwne, wręcz przesłodzone, aczkolwiek miłe :)

Angielskie domy różnią się od naszych. Mam wrażenie, że niektóre z nich były budowane zupełnie bez sensu. W żadnej z łazienek (ani u mnie, ani u moich koleżanek z wymiany) nie było gniazdek. Tylko takie malutkie wejścia na maszynkę do golenia. Mi to osobiście nie przeszkadzało, bo nie używam suszarki ani tym podobnych sprzętów, ale wiem, ze dla reszty dziewczyn było to sporym utrudnieniem.
 Kolejną rzeczą która mnie zdziwiła, było to, że calutki do wyłożony był wykładziną i to nie taką cienką jak często widujemy w polsce, ale grubym, puchatym dywanem który uginał sie pod stopami. Tak, łazienka też. W podstawówce znajoma miała w łazience tapetę, ale dywan? Czegoś takiego wcześniej nie spotkałam.
 Jak już jesteśmy przy łazienkach, to wspomnę o lustrach. Mimo, że moja rodzina nie należala do szczególnie wysokich, lustra zawieszone były na takim poziomie, że ja ze swoim 158 cm widziałam w nich jedynie czubek czoła. Na szczęście miałam duże lustro w pokoju, dzięki ktoremu mogłam na przykład zrobić makijaż.
 Ogólnie angielskie domy są chyba jakoś dziwnie ogrzewane. Zawsze było tu albo za zimno, albo za ciepło.

Bardzo specyficzną rzeczą w Anglii jest podejście do pogody. Bywa ona tutaj bardzo zmienna, w jednej chwili świeci słońce, w drugiej leje deszcz. Spotkałam się nawet z sytuacją, w której po jednej stronie niewielkiego budynku (miał może 5-6 m szerokości) lało, a po drugiej nie było ani jednej chmurki. Jak już pisałam, przerwy w szkole są bardzo krótkie - zazwyczaj trwają 3 minuty - więc zwykłe dzieciaki nie mają czasu żeby ubierać kurtki w celu przejścia do innego budynku. Widywałam tutaj małe dzieci chodzące bez rajstop, w cienkich koszulkach kiedy na dworze było 10 stopni. Dosyć dziwnie też czułyśmy się, chodząc poubierane w dziesięc wartsw, podczas gdy angielki śmigały w cienkich sweterkach. Widok osoby w cienkim T-shircie też był czymś całkiem normalnym. Ja jestem osobą, która strasznie szybko marznie, tak więc dla mnie było to coś absolutnie szalonego.

Na chwilę uwagi zasługuje też fakt, jak Anglicy jedzą. Zdarzały się sytuacje, kiedy wracają do domu o 23 zastawałam obiad, ciasto i kawę na stole. Normalna porą obiadu jest 19-20.
Również posiłki - zwłaszcza śniadania - są dość nietypowe. Angielski chleb jest okropny, z tym się zgodzę. Ale miałam też okazję zjeść dziwnego tosta z sosem cebulowym (?) oraz jajecznicę gotowaną na mleku (?). Za to fish&chips naprawdę mi smakowało (niestety nie podano mi tego dania w gazecie.. podobno już tak nie robią :( )

Bardzo mocno zdziwiłam się też, gdy miałyśmy spędzic cały dzień poza domem i dostałam od ,,mamy" lunch. Wyglądał on tak:

(butelka wody, soczek w kartoniku, dwie spore kanapki, paczka chipsów, jabłko, banan, batonik, mentosy i woreczek pokrojonych w słupki marchewek)
Wszystko ledwie zmieściłam do plecaka. W domu biorę po prostu kanapkę.
Moja Angielka w swoim domu miała kilka ogromnych paczek chipsów pakowanych w małe porcje. Codziennie dostawała do szkoły również batoniki, ciasteczka i inne słodycze.

 Kolejną rzeczą, którą zaobserowałam jest podejście do płacenia za jedzenie. Jeżeli Anglik mówi, że chce ci coś zafundować - po prostu się zgódź. Próby odmowy źle się kończą. Raz próbowałam i skończyło się to olbrzymim fochem i zepsutym wieczorem. Ogólnie nieciekawa sytuacja.

Tyle na dziś. Zapraszam do przeczytania poprzednich części o szkole i dniu w niej spędzonym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz